Turystyka sprzed Instagrama
Zachowując refleksje nad problemem poprzez żartobliwy ton zastanówmy się w końcu przestępnego 2024 roku nad absurdami współczesnej turystyki sprzed Instagrama.
W czasach sprzed ery Instagrama turystyka miała jakby mniej „marketingowego” zadęcia. Wycieczki miały charakter wręcz kontemplacyjny – nikt się nie spieszył, a zamiast szukać Wi-Fi, szukało się sensu życia w widokach za oknem. W XIX wieku w Europie narodziła się wręcz filozofia wyjazdów dla spokoju ducha i wzmocnienia nacjonalizmu. Polacy zaś łapali zachwyt nad własnymi lasami i górami, zamiast martwić się, czy selfie z wakacji zbierze odpowiednią liczbę „lajków”.
Wyjazdy jako pokazówka
Współczesne podróże to bardziej konkurs na najlepsze zdjęcie niż faktyczna przygoda. Wrzucamy na Instagrama zdjęcia z Malediwów lub Islandii, bo przecież trzeba pokazać światu, że nas stać. Czy to nowoczesna wersja dawnej próżności elit? Oj, bardzo możliwe. W końcu kiedyś zamożni chwali się kosztownymi powozami, strojami, a dziś mamy selfie z Machu Picchu.
Pasja czy społeczny obowiązek?
Czy podróże to jeszcze pasja, czy może tylko społeczny obowiązek? Niektórzy uciekają od codziennej rutyny (i swoich problemów), inni starają się wypełnić wewnętrzną pustkę (zdjęcia na tle palm). Są też tacy, którzy budują prestiż…„bo przecież jestem kimś, skoro byłem na safari”.
Egzotyka jako współczesny znak prestiżu
Współczesne egzotyczne podróże nobilitują – „zobaczcie, gdzie byłem!”. Łatwiej zbudować swoją wartość, pokazując zdjęcia z egzotycznych krajów, niż inwestując czas w introspekcję czy rozwój duchowy. Bo przecież kto by chciał pracować nad sobą, skoro można wrzucić fotkę z Bora Bora i poczuć się kimś wyjątkowym?
Mit „autentycznego” poznawania miejsc
Podróże często oferują paradoksalny scenariusz: zamiast odpocząć, wracasz bardziej zmęczony niż przed wyjazdem. A jeszcze dodajmy do tego te kolejki do popularnych miejsc! Po co jechać na urlop, skoro później i tak potrzebujesz kilku dni na dojście do siebie? Poza tym zwiedzamy głównie miejsca, które znamy z filmów, bo przecież jeśli w serialu widzieliśmy Paryż, to musimy tam pojechać, by odtworzyć tę scenę we własnym życiu.
Dalekie wojaże a XIX-wieczny patriotyzm
Zauważa się presję na wyjazdy do miejsc, które najpierw trzeba znaleźć na mapie. A przecież kiedyś, w XIX wieku, wystarczył weekend w pobliskim lesie, by poczuć się człowiekiem światowym (i patriotą jednocześnie). W schyłku XIX polscy patrioci odkryli Tatry, a w Niemczech spokojne wyjazdy nad jeziora, nad morze i w góry dodawały narodowego animuszu. Krótko mówiąc, kiedyś podróże „po sąsiedzku” budowały tożsamość, a dziś nie masz co liczyć na uznanie znajomych, jeśli w wakacje nie polecisz na jogę na Bali.
Masowa turystyka to dziecko kapitalizmu?
Masowe wyjazdy to wynalazek rodem z czasów fordyzmu, kiedy urlop traktowano jako inwestycję w lepszego pracownika – wypoczęty człowiek lepiej składał części w fabryce. Francuzi ruszyli na plaże, ale nie dlatego, że kochali morze, tylko bo ktoś im powiedział, że warto. Co ciekawe, krajobrazy, które kiedyś uznawano za nieatrakcyjne (pozdrawiając Skandynawię), nagle stały się modne, a coolcations jest jednym z najbardziej gorących trendów ostatnich lat. Dziś Szwecja i Norwegia jest w kręgu zainteresowania turystów, którzy najwyraźniej zapomnieli, że jeszcze niedawno uważano te miejsca za „brzydkie i zimne”.
Czy podróże to panaceum na korporacyjną nudę?
Zamiast ratować nasze dusze z dna open space’owego piekła, turystyka coraz częściej przypomina rodzaj społecznego rytuału: „jedziesz, bo inni jadą”. To już nie spontaniczna przygoda, a obowiązek – tak jak wpis na LinkedIn o nowym awansie. Kto nie wrzuci zdjęcia palm na Instagram, ten przegrał życie. No i jeszcze trzeba zaznaczyć: byłem, widziałem, sfotografowałem, jestem cool.
Współczesna turystyka sprzed Instagrama jest to dla wielu, można rzec, nowoczesny narkotyk. Zamiast religii, dziś odreagowujemy kapitalistyczny wyzysk zdjęciami palm na Instagramie i tanimi lotami w „last minute”. Czy pragnienie podróży stanowi nagrodę za harówkę w pracy, która często wydaje się równie sensowna, co składanie długopisów przez osiem godzin. W końcu, kto by nie chciał zapomnieć o korporacyjnym znoju, leżąc na plaży z drinkiem w dłoni? Może i nic się nie zmienia – kiedyś obiecywano raj w zaświatach, a teraz jest „raj” w ofertach promocyjnych biur podróży?